Następny dzień festiwalu minął
dosyć spokojnie. Wieczorem byliśmy gotowi do drogi, więc Michał postanowił
wyruszyć w nocy. Razem z Piotrkiem polecieli szukać naszego „kierowcy”, czyli…
dziadka Michała. Staruszek był nader aktywny i to on właściwie namówił nas na
wyjazd, no i oczywiście wstęp. Obaj
musieli go szukać, natomiast ja z Szymonem siedziałam przed przyczepą, na
spółkę pijąc butelkę oranżady.
- Szymon…- Tak?
- Planujesz z nami zostać?
Ciężko westchnął i zamyślił się. Upił kolejny łyk.
- Zostajesz czy nie? – zniecierpliwiłam się jego milczeniem.
- Nie wiem – mruknął niepewnie. Kolejne westchnięcie.
- Dlaczego nie wiesz?
- Po prostu nie wiem czy warto – stwierdził nieco lekceważąco.
- Poczułam się urażona, wiesz? – niemalże zawarczałam na niego. Nie wie czy warto? A żeby go tak, skurczybyka, cholera wzięła.
- Monika… Zrozum. Wy tak żyliście, ja nie mogę po prostu rzucić wszystkiego.
Prychnęłam coś niemiłego. Nagle
pojawia się szansa – dla kwartetu, nie dla trio. A on co? Nawet nie ciągnęliśmy
dalej rozmowy, bo w polu widzenia pojawił się Michał z dziadkiem, wleczącym za
sobą zdyszanego Piotrka.
- Gotowi? – spytał dziadek, poprawiając okulary. Popatrzył
na Szymona. – Skąd wy go wytrzasnęliście? Z Pink Floydów się urwał?Szymon spłonął rumienieńcem niczym dziewczyna. Dziadek Michała zajrzał jeszcze na malutką przyczepkę ze sprzętem i wsiadł za kierownicę. Kilka minut potem już byliśmy w trasie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz